Przywołuję w pamięci ich twarze


Słowo wstępne w wydawnictwie stworzonego przez autora festiwalu „Gaudeamus”.


Skąd jest - pytacie Państwo - owa młoda dama „Dama z dzwoneczkami”, śpiewana przez plakat i wydawnictwa naszego święta muzyki? - Z witraża katedry w Laon. Wśród personifikacji siedmiu sztuk wyzwolonych w taki właśnie sposób został tu ukazana Muzyka. Wsłuchuje się w dźwięk dzwonków, gdyż chce zgłębić zasady muzycznego piękna.

Kiedyś mądry Pitagoras odkrył, iż struna podzielona w najprostszych proporcjach liczbowych daje dźwięki, z których powstają najbardziej harmonijne współbrzmienia. Co więcej: w zasadach muzyki dopatrzył się uniwersalnych zasad bytu i uznał, iż wedle zasad muzycznej harmonii zorganizowany jest cały wszechświat. Musiało minąć dwa i pół tysiąca lat, by nauka mogła przyznać rację jego przypuszczeniom.

„Muzyka” w laońskim witrażu jest uosobieniem pitagorejskiej mądrości. Dlaczego tę właśnie postać wybrałem na patronkę koncertów otwierających rok akademicki? Bo przypomina nam o więzi muzyki z nauką w średniowiecznym uniwersytecie. Zdobywać edukację na poziomie wyższym znaczyło wtedy kształcić się również w dziedzinie muzyki. Tej koncepcji kształcenia były także wierne uczelnie renesansu i baroku. Czyż Kopernik nie słuchał wykładów z teorii muzyki? A czyż uniwersytet wrocławski w XVIII i XIX wieku nie wychowywał swoich studentów na przyjaciół muzyki? Miał piękną Aulę Muzyczną (przywróconą do życia w minionym roku akademickim), miał kameralne zespoły, chóry i studencką orkiestrę symfoniczną.

Dziś jest inaczej. Współczesny polski uniwersytet zdaje się nie doceniać roli sztuk pięknych w formowaniu młodego człowieka. Jest uczelnią nauczającą zawodu. Ale powinien być czymś więcej: przestrzenią, w której ów „młody człowiek buduje w sobie człowieka”. Na taką właśnie misję uniwersytetu wskazał Jan Paweł II na spotkaniu ze społecznością Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1979): Uniwersytet tylko wtedy spełnia swój cel, gdy prowadzi do tego, że w jego wspólnocie rozwija się człowiek, że się wyzwala wszechstronny potencjał duchowy człowieka: potencjał woli, umysłu i serca.

Myślę, iż bez powrotu do więzi ze światem sztuki uniwersytet nie będzie w stanie z tej powinności się wywiązać. Platon w „Rzeczypospolitej” mówi przecież wyraźnie: Tym, czym dla ciał gimnastyka, tym jest dla duszy służba muzom.

Czy jego słowa nie wytrzymały próby czasu? Przeciwnie, dziś wiemy, że w „służbie muzom” człowiek nie tylko zdobywa duchową dzielność, lecz równocześnie poszerza krąg swego poznania. Są bowiem sfery rzeczywistości, wobec których nauka pozostaje bezradna. Tylko sztuka otwiera nam do nich dostęp. Sztuka daje nam klucz do rozumienia tego, co nas otacza i - może w jeszcze większym stopniu - do rozumienia siebie. To przecież w wierszach Herberta, w teatralnych kreacjach Kantora, w filmach Kieślowskiego, w muzyce Lutosławskiego i Góreckiego szukamy odpowiedzi na pytanie „jak żyć?”. Uniwersytet więc, jeśli chce oferować edukację z prawdziwego zdarzenia, winien do tych, których kształci i wychowuje mówić nie tylko głosem nauki. Także głosem sztuki.

Lecz z drugiej strony studiująca młodzież winna wykazać w spotkaniach ze sztuką pewną samodzielność. Należę do pokolenia, które na taką samodzielność umiało się zdobyć. Naszą artystyczną edukację wzięliśmy w swoje ręce. Poza obrębem uczelni stworzyliśmy świat studenckiej kultury. I dzięki temu, co w tym świecie mogliśmy sobie podarować, wyrastaliśmy na ludzi.

Pamiętam klimat wieczorów „Pro Musica” w studenckich klubach. Ja, student pierwszego roku, opowiadałem przyszłym lekarzom, inżynierom, biologom, filologom, architektom i ekonomistom o muzyce. To byli najwspanialsi słuchacze, jakich w życiu miałem. Strawiński, Mahler, chorał gregoriański, Penderecki, polifonia gotyku, muzyka uwikłana w związki z innymi dziedzinami kultury - czy nie za wysoko stawiałem im poprzeczkę? Ale oni słuchali! Dwie, trzy, cztery godziny! Oni byli na miarę spraw, które poruszałem. Z jakąż wdzięcznością ich wspominam. To od nich nauczyłem się trudnej sztuki mówienia o muzyce. Dziś, gdy mam problem, jak trafić do słuchaczy radia czy telewizji, wystarczy że przywołam w pamięci twarze tych, którzy wtedy mnie słuchali. Od razu wiem, jak słowem oddać sprawiedliwość muzyce.

Pamiętam obraz Auli Leopoldyńskiej w koncertach Dni Muzyki Starych Mistrzów. Świetni muzycy i świetni słuchacze, studenci wrocławskich uczelni. W ławkach nie wystarczało wtedy miejsca więc rozsiadano się na stopniach i posadzce.

Pamiętam dziesięciodniowy warsztat chóru akademii medycznej. Próby rano, w południe i po południu. A wieczorem - jakby tego było jeszcze mało - wspólne słuchanie wielkich dzieł. I te melodie z Mszy h-moll Bacha, z IX Beethovena, z Haendlowskiego Mesjasza nucone na korytarzach i w łazienkach.

Gdy studiowaliśmy, najtańszym, podstawowym daniem w barze mlecznym były ruskie pierogi. Kosztowały 4.50. Podobna była cena poetyckich tomików w żółtej okładce. Wielu z nas wolało kupić tomik rezygnując z „ruskich”. Albo - pójść na jazzowy koncert. Albo - do teatru. A było wtedy na co chodzić. Kto nie studiował w tamtych latach, nie ma wyobrażenia, jak bogata była we Wrocławiu oferta kulturalna studenckich twórców. Teatry, kabarety, zespoły - jazzowe, pantomimiczne, piosenka, studenckie radio, kluby filmowe. Do tego organizowane z wielkim rozmachem festiwale: jazzu, muzyki dawnej i teatru otwartego.

A poziom? Jaki był poziom tej tworzonej przez studentów dla studentów sztuki? Choć wielu zaczynało artystyczną działalność z pozycji amatorów, nikt nigdy nie zawiódł swoich odbiorców i nie dał im „lipy”. Przeciwnie, kultura studencka potrafiła kreować zjawiska wywołujące poruszenie wśród profesjonalistów. Teatr studencki odkrył Witkacego i wprowadzał polską publiczność w teatr absurdu. Leszek Mądzik z zespołem KUL-u stworzył osobliwy gatunek sztuki, godzący grę sceniczną z malarstwem o symbolicznej głębi. Chóry studenckie otwierały naszym melomanom oczy na piękno staropolskiej muzyki, odkrywanej właśnie przez muzykologię.

Kultura studencka była terenem, na którym odnajdywali swoje powołanie najznakomitsi polscy twórcy. W publikowanym (właśnie) przez „Gazetę Wyborczą” wywiadzie Zbigniew Preisner wspomina: Kiedy w 1982 roku poznałem Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza - miałem wtedy 25 lat - nosiłem już w sobie całą szkołę Piwnicy pod Baranami, tę łatwość pisania, zdolność analizowania tekstu, szybkość. Już byłem gotowy. We Wrocławiu było podobnie. Edward Lubaszenko nie kończył szkoły aktorskiej. W studenckim teatrze stał się wybitnym aktorem.

Jan Sawka kształcił się na politechnice. Ale w plakatach i oprawie wizualnej studenckich festiwali rozpoczął karierę głośnego w świecie grafika i malarza.

Andrzej Leparski odnalazł swoją pasję w pantomimie. Uczył się jej sam, od początku. Potem uczył kolegów w swoim teatrze pantomimy „Gest”. Czy pamiętacie Państwo pantomimiczne kompozycje uświetniające inaugurację olimpiady w Barcelonie? To właśnie on był ich twórcą. Stanisław Lose, student architektury, pomagał mi w moim Festiwalu Muzyki Starych Mistrzów. Robił scenografie, projektował plakaty. Po dwudziestu latach, gdy byłem rektorem akademii muzycznej, budował nową siedzibę uczelni – akademię moich marzeń.

Agnieszka Duczmal, studentka drugiego roku dyrygentury akademii poznańskiej założyła orkiestrę kameralną. Grali w niej uczelniani koledzy, w takim samym jak ona wieku. I grają do dziś – starsi, z kapitałem artystycznych umiejętności, jakie dają lata wspólnej pracy. I, oczywiście, sławni.

Jaki status miała w polskim społeczeństwie kultura studencka? To pytanie warto postawić. Czym była: subkulturą, kontrkulturą, czy kulturą alternatywną? Była z pewnością zjawiskiem wyraźnie wyodrębnionym z całości polskiego życia, zjawiskiem ostentacyjnie się przeciwstawiającym kulturze oficjalnej, komercyjnej i przez „właściwe czynniki” aprobowanej. Byliśmy środowiskiem „zamkniętym”. Dlatego mogliśmy korzystać z pewnych licencji, ulg cenzury i z przyzwolenia na artystyczny eksperyment, byle niezbyt nośny społecznie. U nas było jednak nieco inaczej niż w PRL-u! Podobnie widzi tamten czas Zbigniew Preisner: Kiedy trafiłem do Piwnicy pod Baranami, nie wiedziałem, co to jest komunizm. Byliśmy jak z Wyspiańskiego: „Wyzwolin ten doczeka dnia, kto własną wolą wyzwolony”. Byliśmy wyzwoleni własną wolą. Mieliśmy własną hierarchię wartości, własne wzory zachowania, standardy artystyczne, intelektualne i moralne. Dlatego tylko my w marcu 1968 roku, po dwunastu latach małej stabilizacji gomułkowskiej, umieliśmy powiedzieć PRL-owi: „Nie!”.

Władze rychło pojęły swój błąd polegający na nadmiarze udzielonego kulturze studenckiej przyzwolenia. Ze sceny uczelnianego życia zniknęło Zrzeszenie Studentów Polskich. Zastąpił je związek mający w nazwie istotne słowo: socjalistyczny. „Więcej pieniędzy, a mniej swobód” – taką przyjęto strategię wobec związanej ze środowiskiem akademickim kultury. Dlaczego nie mówię: „studenckiej”? Bo w zasadzie przestała nią być. Jej zaplecze tworzyli teraz płatni i zatrudniani „na etatach” funkcjonariusze. Oni kierowali „studenckimi” teatrami, pismami i akademickim radiem. Mieli nieco mniej lub nieco więcej niż czterdzieści lat. O tym co produkowali, studenci mówili: „cóż nas to obchodzi!”. I mieli rację. Bo dinozaury i oldboy’e nie mogą być głosem studenckiego pokolenia. Cokolwiek powiedzą, będzie skażone nieautentycznością, śmiesznością, fałszem. Rok 1989. Rok przełomu. Ale – niestety – nie dla kultury studenckiej. Dlaczego? Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Sam nie wiem, dlaczego wielcy kultury studenckiej przełomu lat 60-ych i 70-ych nie mają dziś godnych siebie następców. Dlaczego nie pojawiło się pokolenie, które by powiedziało: „teraz my, zostawcie nam wasze miejsce, chcemy mówić sami, bez niczyjej pomocy, we własnym imieniu”.

Bardzo bym chciał, aby studiująca teraz młodzież uderzyła w jej artystycznych działaniach w jakiś wysoki ton. By nas poruszyła swym rozumieniem świata, swoimi marzeniami i niepokojami, swoimi projektami „tego, co być powinno” i swoją niezgodą na „to, co jest”. Bardzo bym chciał, by nam wskazała jakieś nowe, nieznane dotąd ścieżki w ogrodach sztuki. A tu co? Organizowane przez Akademicką Fundację Kultury regionalne wybory „Miss Polonia”. Zamiast „Młodości! ty nad poziomy wylatuj” - jakaś duchowa impotencja.

Profesor Tischner w jednym z esejów dających diagnozę rzeczywistości ostatnich lat mówi o „nieszczęsnym darze wolności”. Cóż za paradoks: naszym problemem, gdy studiowaliśmy, był niedostatek wolności. Dzisiaj natomiast tego daru, jakim jest wolność, młodzież studencka nie potrafi w sferze kultury zagospodarować.

Więc może potrzebna jest ta „inicjatywa z zewnątrz”, inicjatywa Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu. Może potrzebne jest „Gaudeamus”. Bo ta impreza woła o przywrócenie więzi między nauką a sztuką w łonie naszych uczelni. Woła – chwilą muzyki na początek akademickiego roku. I woła wymową swego symbolu, jakim jest „Dama z dzwoneczkami” z witraża laońskiej katedry.